poniedziałek, 9 września 2013

Ryby i ...

 Sobotni wypad mój na ryby nie zapowiadał się większym sukcesem, zresztą zgodnie z kalendarzem wędkarskim, jak i moimi notatkami. Poprzednie dni były ciekawsze, tak obfite, że kolacje mieliśmy z "głowy", nierzadko z nadmiarem. Tu muszę zaznaczyć: jesteśmy z żoną smakoszami świeżo złowionych i usmażonych od razu ryb. Jedyne przyprawy to sól kamienna/morska i pieprz ziołowy(!), panierka z mąki żytniej/razowej, olej do smażenia. Do tego kromka suchego chleba, bez względu na ilość ryb.
  Jak nadmieniłem, sukcesu nie było, nie był to dzień dobrych brań do tego dość silny wiatr w twarz, co za tym idzie duża fala, a na dodatek potężne, napływające "pola" rzęsy.
 Wynik: po prawie siedmiu godzinach kilkanaście płoci i krąpi, ale wypoczynek na łonie natury jak zwykle udany.
 Tuż przed końcem mojego wędkowania zjawili się goście, rodzina łabędzi, którą zresztą znałem już " z widzenia" z poprzednich wypadów. Jako że nie byłem głodny, bo kiełbasę zjadłem z moją ulubioną, surową papryką, pozostało mi kilka kromek chleba co stało się poczęstunkiem dla przepływających gości.
 Reakcją głowy rodziny  był  charakterystyczny syk i ruch skrzydeł, a moja słowna to "... nie mam zamiaru z tobą walczyć, ale poczęstować chciałem was chlebem, soli nie dam bo nie mam...". I tu dziwna rzecz; Pan Białopióry przekręcił lekko swoja dostojna główkę, poczekał aż dorzucę chleba (podrzuciłem do wody niemal pod swoje stopy(!) chyba przywołał  rodzinkę, a ja  wziąłem się do krojenia złowionych ryb, bo w całości raczej ciężkie byłyby do konsumpcji (nie znam parametrów przełyku łabędzi). Kawałki ryb wrzucone do wody szybko tonęły, ale świadomie rzucałem je tuż przy brzegu, na głębokość 50-80 cm z czym goście sobie poradzili, co widać na zdjęciach, które robiłem "komórką". Jako zanętę używam pszenicę gotowaną i kukurydzę, a że jej też nieco pozostało, wrzuciłem ją tuż na skraju wody, co zostało przyjęte dość entuzjastycznie.
 Rodzinka podpływała tuż koło mnie i posilała się (ku mojemu zadowoleniu) tylko "tata" na początku pilnował (sycząc przy tym!)dość dokładnie, ale po chwili razem z małżonką doszli do wniosku, że "... ten dwunożny, na krześle jest w porzo i dzieciom nie grozi nic z jego strony ..." i już spokojnie odpłynęli na odległość kilku metrów.
 Tyle pisania, reszta do oglądania.









2 komentarze:

  1. Cudne zdjęcia! Szczególnie to ostatnie z kuperkami do góry. Widać, że zdobyły Twoje zaufanie!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zaufanie, zaufaniem, ale ta rodzinka, to chyba jakieś wcielenie moich praprzodków: jedzonko przełamało lody dzikusów, bo raczej moje zapewnienie o poczęstunku, bez podtekstów myśliwskich, nie było tak przekonywujące. Chociaż... kto wie ;-)) może mam dar jakiś :-))

      Usuń